 |
[1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14]
Autor: Ezrahir  | 2021-04-14 10:30:37 | 122690 | Z cyklu "Z pamiętnika ziguryjskiego kupca"
Wiatr, wiejący od morza pędził brzydkie, ciemne chmury. Wszędzie pachniało butwiejącymi wodorostami oraz rybami. Pokrzykiwania rybaków mieszały się z łopotem żagli, rozkazami wykrzykiwanymi przez pierwszego oficera i jękiem setek mew. Mężczyzna, zawinięty w podróży płaszcz wyszedł z kajuty, przecierając brodatą twarz. Przeszedłszy obok uwijających się przy olinowaniu majtków skierował swoje kroki w kierunku fordeku. Chwyciwszy jedną z lin pewnie wychylił się, spoglądając w ląd. Z mgiełki wyłaniał się powoli port. Potężny, z kamiennymi pirsami i magazynami budził podziw. Kupieckie składy, rybackie chaty oraz zabudowa urzędu morskiego znajdowały się tuż obok. Podmurówki z surowego kamienia gładko przechodziły w ściany zbite z dębowych bali. - A więc to już… - mruknął do siebie mężczyzna, przypatrując się mijanym rybackim flibotom i sporemu barkasowi. Gdy powiał wiatr w zapachu morza dało się wyczuć nutki ziemi - łódź musiała wieźć spory ładunek czarnoziemu - czarnego złota północy. Spojrzawszy w drugą stronę mężczyzna dostrzegł potężny żaglowiec, na którego pokładzie uwijali się żeglarze, czyszcząc i remontując pokład. Pozłacany galion i bandera szybko zdradziły kto był właścicielem tej bogatej jednostki - nikt inny jak Car. - Kiedy lądujemy kapitanie? - zapytał mężczyzna. Zagadnięty brodacz, leniwie pykający fajeczką pokazał 3 palce. - A więc za trzy kwadranse… - domyślił się kupiec, bez słów rozumiejąc niemego kapitana, który język stracił w czasie porwania przez dorostarskich bandytów. Po chwili nieznajomy ruszył w kierunku ładowni, gdzie przebywał jego wierny rumak. Krew zaczęła krążyć szybciej w żyłach tajemniczego jegomościa…
* * *
Powiedzieć, że deszcz lunął niespodziewanie to jawnie skłamać i plwać na prawdę. Chyba jedynie skały gór Orlich miały podobny kolor co chmury przewalające się tego dnia nad Orgrodem. Kwestią czasu było, kiedy złożą one wodną daninę umęczonym mieszkańcom miasta. A zatem - lunęło. Jak z cebra, jak z kadzi, jak z wiadra, jak z balii nawet. Ścieżki i ulice miasta szybko zamieniły się w błotne grzęzawisko, mlaskające pod butami przechodniów. Kupiec nie miał łatwej przeprawy - lawirował między straganami, przebiegającymi szybko przechodniami, wychwalającymi swoje towary sprzedawcami i drużynnikami cara, pilnującymi spokoju za pomocą glewii i okutych żelazem pałek. - Jeszcze trochę i na pewno się uda… - mruknął do siebie mężczyzna, strząsając krople zbierające się na brzegu kaptura. Ciągnął za sobą wiernego muła i dwugarbnego wielbłąda. Zwłaszcza ten ostatni robił furorę - i to większą niż śniada cera nieznajomego. W końcu ta skryta była w cieniu podróżnego przyodziewku. W końcu kupiec doszedł do miejsca, którego szukał - traktierni usytuowanej tuż za bramami miejskimi. Oddawszy muła i wielbłąda chłopcu stajennemu skierował się ku drzwiom przybytku. Już mial chwycić za klamkę gdy te rozwarły się a potężny wykidajło z rozmachem cisnął oberwańcem przed siebie, prosto w potężną kałużę błota, wody i końskich odchodów. Nieszczęśnik wylądował w jeziorku, rozchlapując wokół nieczystości. Zerwał się, krzyknął coś, odgrażając się pięścią i pośliznął, znów lądując w błocie. Ezrahir, bo tak zwał się tajemniczy kupiec, westchnął i wszedł w duszne wnętrze zajazdu. Po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku, rozświetlanego jedynie świeczkami i płonącymi wesoło w kominku polanami. Stary bandurzysta śpiewał o kozackiej miłości która uleciała w step, kilku skośnookich kupców grało w kości, a orgrodczycy jak to orgrodczycy - łoili okowitę. Kupiec podszedł do szynkwasu, wybierając najczystszy jego fragment i rzuciwszy monetę zamówił kufel piwa. Podłe ono było niczym dżuma i cholera wzięte razem - ciepłe, woniejące drożdżami i podane w wyszczerbionym kuflu. Znać było, że nie carski poddany zawiadywał tym miejscem. Po chwili wymuszonego delektowania się trunkiem mężczyzna rozejrzał się baczniej po wnętrzu. I wreszcie dostrzegł tego, kogo szukał. Ogorzała twarz, kilka szczerb na wygolonym łbie, błyszczące, pełne życia oczy. Znał tego człowieka, a on znał kupca. Nie raz zdarzyło im się mijać na szlaku, zawsze z rezerwą podszytą szacunkiem. Ezrahir usiadł naprzeciwko, przesuwając w kierunku mężczyzny sakiewkę. Lichą, niedużą. Ale wystarczającą, by kryła szmaragd wykopany w albiońskich górach. - Opowiedz mi o Ścieżce… - szepnął tak, że jedynie starzec mógł to dosłyszeć. W półmroku zabłysły oczy, w zgiełku wypowiedziane zostały słowa…
* * *
Śnieg wdzierał się szalonymi powiewami wszędzie. Pod rękawy, za kołnierz futra, nawet gdzieś na plecach tańczyły zdradliwe, kąśliwe igiełki płatków śniegu. Wiatr uderzał w twarz coraz to nowymi tumanami śniegu. Mimo to Ezrahir parł przed siebie, idąc wychodzonym traktem. Tu i ówdzie mijał bielejące między kamieniami kości, których nie zasypał śnieg. Ponuro szczerzące się pożółkłymi zębami czaszki, żebra czy smętnie rozrzucone kości nie budziły optymizmu. W sercu ziguryjskiego kupca, syna gorącego południa, budziły jednak upór i zacięcie. Dłoń mocniej zaciskała się na kosturze, szczęki zaciskały się jeszcze mocniej a oczy patrzyły z determinacją na ścieżkę niknącą w kurzawie. Gdzieś po lewej ręce, w oddali mignęły mężczyźnie zabudowania chat, które postawili wytapiacze lodu. W szałasach musiał płonąć miło ogień, trzaskały gałęzie a ciepły napitek i strawa napełniały żołądki poszukiwaczy lodu, kwarcu i diamentów. Zamieć, ciężka droga? Furda! Ezrahir zagryzł kawałkiem suszonej dziczyzny i ruszył przed siebie. I znów coś mignęło w zamieci - tym razem po prawej stronie wędrowca. Dobrze utrzymana chata, pokryta gontem, zabezpieczona przed wyjącym wichrem. - To już? - z uśmiechem zadał sobie pytanie kupiec, poznając chatę Kemy Yuana, starca który wyszkolił niejednego rzemieślnika w krainach. Znany z opilstwa dziadyga cenił tylko dobre, ziguryjskie wino otrzymywane z soczystych gron, które rodziła ojczyzna Ezrahira. Ach, cóż to była za słodycz, owoce zrodzone w oazach. Przed mężczyzną, mignęło coś ciemnego. Dłoń oparła się instynktownie na toporze, na szczęście nie była to żadna z bestii, które można spotkać w dzikich, górskich ostępach. Głaz. Potężny, nie wiadomo skąd się wziął w tych stronach. Legendarny. Na jego popękanych ścianach znajdowały się liczne znaki, układające się w imiona rycerzy i rycerzy. Któż wie, co ich czekało. Mijając kamień, niemego świadka cudzych losów Ezrahir mimowolnie skłonił się. Wtedy to poczuł - ciepły powiew, tak mocno kontrastujący z otaczającym go mrozem. Wszedł w kotlinę i podążył za tym powiewem. Już wiedział co go czeka za kolejnym załomem. Wiatr cichł, śnieg znikał z wolna, a zaspy zamieniały się wolno w kamieniste zbocza porośnięte karłowatą roślinnością. Po może godzinie marszu stanął na szczycie wzniesienia, z którego schodziła wąska, ale wydeptana ścieżka. W oddali widział, za mgiełką, wielkie miasto otoczone potężnym murem. Kraina herbaty, gdzie miał odnaleźć swoje przeznaczenie, czekała…
* * *
Herbata nigdzie nie smakowała tak dobrze jak tutaj, w stolicy państwa taoistów. Aromatyczna, podana w najlepszej porcelanie. Siedząc na macie kupiec rozcierał dłonie, które jeszcze pamiętały górski mróz. Niełatwo było się przedrzeć do miasta - czujne oczy samurajów pilnowały, by do zakazanego miasta nie dostał się nikt poza ich rodakami. Na szczęście udało się. Cichcem i chyłkiem przemykając ulicami Ezrahir dotarł do domostwa zaprzyjaźnionego kupca, z którym niejednokrotnie robił interesy. Tym razem, goszcząc u niego przywiózł mu balsamy, przygotowywane przez beduinów wśród gorących piasków pustyni. Balsamy owe łagodziły cierpienia żony taoisty, która napadnięta przez kozaków nigdy nie doszła do pełni zdrowia. Tak oto ziguryjczyk odpoczywał w komnacie przyjaciela swego, podczas gdy ten nacierał małżonkę, walcząc o jej powrót do zdrowia. Nie minął czas jaki wyznawca Allaha poświęca na salat a gospodarz wrócił, niosąc kulisty przedmiot zawinięty w miękko wyprawioną skórę białego tygrysa. - Czekała na ciebie przyjacielu, tak jak było przykazane… - rzekł, kłaniając się i przekazując Ezrahirowi zawiniątko. Nie minęła doba, a ten znów był w drodze. Tym razem omiatał go ciepły wiatr wiejący w zatoce, gdy siedząc na tratwie wiosłował w kierunku mrocznej i potężnej puszczy. Za plecami wciąż wesoło migotały światła archipelagu Imoto. Woda niosła śmiechy, muzykę głęboko poruszającą serce i zapach herbacianych liści. Nagle obok tratwy kupca wytrysnął gejzer, a szmaragdową wodę przecięło potężne, szare cielsko. - Wieloryb, na Allaha… - szepnął do siebie mężczyzna. Obecność ogromnego ssaka oznaczała, że cel wędrówki był coraz bliżej. I tak po kilku kwadransach ziguryjczzk dobił do wybrzeża. Stromy klif nie zachęcał do wspinaczki, jednak nie była to jedyna droga. Wąska ścieżka prowadziła serpentynami w górę. Łatwa droga to nie była, lecz po kilku godzinach zmęczony wędrowiec stanął na szczycie wyżyny, witany delikatnym szumem puszczy. Z szacunkiem skłonił się przed potężnym Drzewem Peruna. Została mu ostatnia droga. Gdy pokonał wąską cieśninę ujrzał namiot. Kupiecki, acz skromny. Skromny, acz zadbany. Zadbany, acz cichy. Drżącymi dłońmi rozwinął zawiniątko, odkładając na bok tygrysią skórę. Bladozielona czaszka zalśniła w jego dłoniach, gdy ostatnie promienie dnia zamarły w kryształowej formie. Z namaszczeniem mężczyzna złożył czaszkę na bazaltowym cokole przed namiotem i wszedł w jego tajemniczy mrok. W środku siedział mężczyzna z długą, siwą brodą. Jego czujne, bystre oczy koloru antracytu spoczęły na ziguryjczyku. Ten padł na kolana, skłonił się. - Mistrzu… - wyszeptał. - Wreszcie jesteś - mruknął tamten i wstał, by snuć długą opowieść. To jest już jednak inna historia… |
Autor: Ezrahir  | 2021-06-09 18:20:40 | 123818 | Życie zaklęte w piasku, czyli Kroniki Sułtanatu Zigury
Idący piaszczystym traktem wędrowiec natknąłby się na oazę. Zmarniałe palmy, wśród których próżno było szukać zwierząt. Mulista, odpychająca woda z trudem odbijająca promienie prażącego słońca. Smętnie kołyszące się na lekkim wietrze zarośla, teraz pożółkłe, rachityczne, jakby chore i niezdolne do życia czy nawet wegetowania. Domek opiekuna oazy, dawniej tak cieszący oko, pełen śmiechu dzieci, zapraszający otwartymi drzwiami i zapachami, niosącymi zapowiedź smakowitego poczęstunku. Teraz pokryty pyłem pustynnym, o popękanych ścianach i osmolonych ogniem otworach okiennych, wyglądających niczym pełne mroku oczodoły. I wnętrze, cuchnące wciąż spalenizną, kryjące kości starca, który poświęcił swe życie oazie. Wreszcie studnia, cel pielgrzymek niezliczonych ilości ludzi. Wyschnięta, pełna piasku i jałowa, niczym oczy wojownika, który widział zbyt wiele wojen, oczy niezdolne do wylania choćby jednej łzy. Mijająca oazę karawana weszłaby na kamienny trakt, prowadzący ku murom potężnego miasta poświęconego Allahowi. Idąc w cieniu niegdyś budzących dreszcz murów kupcy zauważyliby nadgryzione blanki i pęknięcia, niczym mroczne błyskawice, sunące po murach w kolorze piasku. Brama, duma wszystkich mieszkańców Zigury, nabijana szlachetnymi rubinami i damasceńską stalą, stała otworem, nie strzegąc domostw, kramów i pałaców. Jeno puste wgłębienia znaczyły miejsca gdzie kiedyś zręczny rzemieślnik umieścił krwistoczerwone kamienie. Nikt nie woła, nikt nie wita, nikt nie rozchyla odrzwi. To zauważyłby każdy wędrowiec i każda karawana. Ale nie było już ani wędrowców ani karawan, w tej krainie, nad którą zapadł cień uzurpatora…
* * *
Pustką ziały dawne kwatery gwardzistów, pył i kurz zalągł się w zbrojowni. Dawne ogrody, słynące ze śpiewu ptaków, przepychu i setek barwnych kwiatów stały się szare, puste, odstręczające. Suk, gwarny niczym ul, pełen kolorowych przypraw, delikatnych tkanin, najznamienitszych potraw i legendarnych wyrobów rzemieślników był pusty. Zabite deskami albo porzucone stragany pełne były brudu, robactwa i nieczystości. Nie uświadczy wędrowiec smagłych kupców zachwalających swoje wyroby, pięknych panien strzelających onyksowymi oczami zza barwnych woali czy młodzieńców, przekrzykujących się podczas gier. Nie uraduje podniebienia słynnym ziguryjskim winem, mocną i słodką herbatą czy daktylami, których smak chwalono we wszystkich krainach. Nie wypełni amfor olej i ropa, płynne złota pustynnej stolicy, nie zaryczy wielbłąd prowadzony na targ i szkutnik, pachnący drewutnią nie zawita do meczetu, by sławić imię Allaha. Tu i ówdzie jedynie pies, wychudzony niczym pomiot Iblisa, snuł się szukając w pyle resztek pożywienia. Tylko jedno miejsce pozostało gwarnym i głośnym, lecz nie na chwałę niebios, a ku uciesze piekieł. Sidżin, więzienie dawne z woli Sułtanów zbudowane, pełne było jęków, złorzeczeń i urywanego szlochu, rozbrzmiewającego wspólnie z jękami torturowanych, uderzeniami bicza czy szczękiem żelaznych okowów. Ach, żeby to złoczyńcy zapełniali ciemne piwnice! Z rozkazu uzurpatora, zasiadającego na tronie ziguryjskim, trafiał tam każdy - od kupca skupionego na handlu, przez wojownika poszukującego chwały, aż po młodych podróżników, których droga była całym życiem. Zapytacie zapewne, któż doprowadził do takiego upadku jedną z najznamienitszych krain południowego kontynentu? Któż śmiał podnieść rękę na prawa i obyczaj? Nikt nie wypowiadał tego imienia na głos, w obawie przed spojrzeniem złego oka. Jedynie szept w mroku rozchodził się niczym duszny, trujący opar niosąc ciche „Atos”…
* * *
Noc zapadła, ciepła, lecz nie duszna. Morze gwiazd wesoło mrugało między drzewami, walcząc z księżycem o dominację nad granatowym nieboskłonem. Przydrożna tawerna w Lesie Banitów nie spała. Wesoło brzdękał na lutni wędrowny grajek, dwóch osiłków siłowało się na ręce. Znudzony karczmarz wycierał po raz setny ten sam gliniany kufel, a podstarzała ladacznica przymilała się do brodatego kupca, pachnącego miodem, dziegciem i długą podróżą. W kącie, przy okrągłym stole siedziała spoglądająca w palenisko para. Wojownik potężnej postury ze znakiem błyskawicy dzierżył w dłoni kufel piwa, a zielonooka niewiasta, siedząca obok niego leniwie skubała leżącą na drewnianym talerzu pieczeń. - Przyjdą, zobaczysz. - mruknął Błyskawica do Zielonookiej. Jakby na zawołanie skrzypnęły drzwi, wpuszczając do pomieszczenia nieco świeżego powietrza pachnącego lasem. Przez próg przeszła kolejna para. Znać po nich było majętną rodzinę kupiecką, była to Szara Wiedźma i jej wybranek, Maugis. Przysiedli się do wspomnianej dwójki, skinąwszy głową. Po chwili pojawił się przed nimi dzban wina i dwa kielichy. Karczmarz, jakby wyczuwając powagę chwili wycofał się za szynkwas, wyjątkowo nie nadstawiając ucha. - Gdzie ona jest? - mruknął Maugis. - Jak zwykle węszy za informacjami, podobno spotkała kogoś kto wrócił stamtąd… - szepnął Błyskawica. - Zjawi się. - dodała z półmroku Zielonooka. Nie minął kwadrans, spędzony na opróżnianiu kielichów i zdawkowych rozmowach, gdy drzwi znów skrzypnęły. Płacz, nieco zakurzony i postrzępiony, noszący herb szarego wilka okrywał nikogo innego jak rodowitą ziguryjkę Shenan, narzeczoną cara. Bez chwili wahania przysiadła się do czwórki islamistów, strzelając spojrzeniem na boki. Rozgorączkowanym wzrokiem powiodła po nich, rumieniec zalewał jej lico, krew szybkim rytmem tłukła się w skroniach. - Poznałam człowieka, który uciekł stamtąd. - rozpoczęła gorączkowym szeptem, ignorując kielich wina podsuwany przez Maugisa. - Źle się dzieje, ale dla nas to dobrze. Miasto puste, straży brak, pałac niechroniony. - dodała, tym razem upijając łyk purpurowego napoju. - Czas wracać do domu… - mruknął Błyskawica, zaciskając pięści aż pobielały mu knykcie. - Powiadomcie Zamira - szepnęła Szara Wiedźma, podczas gdy Shenan rozwinęła na stole kawałek cielęcej, miękkiej skórki, na której narysowany był plan pustynnej stolicy. Cała piątka pochyliła się nad blatem…
* * *
Dumny Atos siedział na tronie, przelewając w głowie mroczne myśli, a z oczu jego bił chłód, tak niecodzienny w pustynnej krainie. Noc zapadła nad miastem, snuły się nieliczne cienie mieszkańców, uciekających w popłochu do swych domostw. Nie znający dnia ni godziny starali się uniknąć mrocznego przeznaczenia. Wychudzona chudoba pędzona była wychudzoną dłonią. W porcie próżno było szukać wieczornego rejwachu czy śpiewów w tawernach. Nawet nieliczni rybacy, którzy pozostali w Zigurze nie spędzali czasu na łataniu swych sieci. W mroku zamkniętych na głucho oberży przemykały dwie osoby, skryte w cieniu przepastnych kapturów. Zielone oczy błyszczały w świetle nielicznych lamp. Płaszcz wełniany, choć tak niewygodny w gorącym mieście, doskonale tłumił pobrzękiwania potężnego, dwuręcznego topora ocierającego się o kirys i smocze naramienniki. Para podążała wartko w kierunku meczetu. Meczetu, w pobliżu którego skryta w cieniu siedziała kobieta. Przybrudzona gliną, w dziurawej kapocie, z kosturem w dłoni. Mimo zręcznego kamuflażu nie dało się jednak nie zauważyć jej bystrych oczu, obserwujących, szacujących, liczących i analizujących. Oczu, łypiących wilczym spojrzeniem. Gdzieś nad bramą, nieopodal posterunku nieznajomej, zachrzęściły zęby krenelażu. Po chwili na krawędzi muru pojawiły się dłonie, spracowane, kupieckie dłonie, za nimi zaś czerwona, pokryta kroplami potu twarz. - Zachciało mi się wspinaczki, psia jego mać… - mruknął nieznajomy, przesadzając mur i zsuwając się po linie do wnętrza miasta. Zręcznie przytroczona na plecach pochwa skrywała długi, zabójczo ostry miecz. Zsunąwszy się na ziemię nieopodal wilczej obserwatorki opadł na ziemię, sapnął i pociągnął długi łyk z bukłaka. Oboje spojrzeli na drogę wiodącą do Bejt Lechem. Stamtąd nadchodziła wolno druga para. Prowadzili wychudzonego muła, który ciągnął wóz wypełniony nadgniłą kapustą. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie twarze skryte w cieniu kapturów i delikatny zapach ropy wydobywający się spod stosu warzyw…
* * *
Rozgrzane powietrze wypełnił delikatny, ledwie wyczuwalny na pograniczu zmysłów zapach dymu. Woń, coraz mocniej wwiercająca się w nozdrza była z każdą chwilą mocniejsza. Po chwili już nie tylko sam zapach atakował zmysły, ale i pierwsze, niewinne i nieśmiałe strużki dymu zaczęły się przesączać do sułtańskiego pałacu. Załopotał czarny płaszcz, dłoń spoczęła na wysłużonym, acz śmiertelnie niebezpiecznym mieczu. Atos wybiegł z komnaty tronowej, przebiegł korytarzami i kopnięciem otworzył główne drzwi przybytku. W twarz buchnął mu gęsty, gryzący dym. Płonące, polane ropą wierzeje prowadzące na plac przed serajem wyglądały jak wrota piekieł. Roznoszący się po martwym ogrodzie dym gryzł, dusił. Atos warknął gniewnie, spluwając w piach. Wtem wrota rozpadły się, uderzone wozem pełnym kapusty. Brew nikczemnika drgnęła. Przez zniszczone wejście na plac wpadły zakapturzone postacie, dobywając broni. W mroku nocy światło księżyca zatańczyło na mieczach, toporach i sztyletach. - Śmierć wam! - ryknął uzurpator dzierżący władzę sułtańską i rzucił się w wir walki niczym skorpion. Błyskawica zaatakował potężnym cięciem topora, lecz Atos zdołał umknąć. Podstępna finta Shenan nie dosięgła ciała, tnąc jedynie kawał płaszcza. Rzut sztyletem w wykonaniu Zielonookiej byłby zakończył walkę gdyby nie jedna z marmurowych kolumn - żelazo, skrzesawszy kilka iskier odbiło się i uleciało w cień krużganków. Zamir, rozsierdzony widokiem zapuszczonego seraju zaszarżował, tłukąc z całej siły na odlew zakrzywionym mieczem. Lecz i to Atos zdołał wytrzymać, kryjąc się za pozostałymi kolumnami. Skryta dotąd w cieniu Szara Wiedźma wypuściła ku niemu strzałę - i tu zakończyło się szczęście mrocznego sułtana. Grot utkwił w jego udzie. Uzurpator z warknięciem złamał strzałę przy samym ciele, na chwilę zapominając o walce. Rzucił się w kierunku schodów prowadzących do wnętrza budynku. Tutaj dopadł go Maugis, tnąc przez ramię. Krew, w mroku nocy czarna niczym smoła, chlapnęła na ścianę. Raniony Atos zdołał jednak wykręcić się i odbić kolejny cios. Iskry znów poszybowały w noc, lecz już reszta gromady nadbiegała, by dopaść nikczemnika. I tak zakończyłby się los niszczyciela Zigury, gdyby nie coś, dzięki czemu niejedno królestwo upadło, a niejeden żebrak został bogaczem. Łut szczęścia. Uzurpator pośliznął się na własnej krwi, unikając ciosu, który rozszczepiłby jego czerep. Podnosząc się z klęczek zdołał jeszcze sypnąć w nadbiegających piaskiem, naniesionym wiatrami i pozostawionym w kącie pomieszczenia - wszakże pałac od dawna nie widział służby. Te kilkanaście sekund wystarczyło by mężczyzna umknął pogoni i zamknął się w jednym z pomieszczeń, ryglując drzwi. Razy topora Błyskawicy spadły na drzwi, po chwili zamieniając je w drzazgi. Grupa wpadła do pomieszczenia, zdeterminowana by zakończyć rządy uzurpatora. Jakież było ich zdziwienie, gdy zastali jedynie uchylone drzwiczki do tajemnego tunelu, prowadzącego do portu… - Uciekł, syn Iblisa… - warknął Zamir, dysząc i ocierając twarz z potu pomieszanego z sadzą. - Niech ucieka i nie wraca - szepnęła Zielonooka, popijając łyk wody. Shenan bez słowa wyjęła z naramiennej torby zielony sztandar, złożony w kostkę. Po chwili rozwinęła go a kolor Islamu na nowo zawitał nad sułtańskim tronem. - Trzeba go obsadzić, odbudować dom - westchnął Maugis, a oczy wszystkich spoczęły na nim. |
Autor: Nirgall  | 2021-07-14 11:25:01 | 124493 | Najpierw poczuł oślepiające, białe światło. Tak, właśnie poczuł a nie zobaczył, wrażenie było tak intensywne, że przekraczało doznania wzrokowe i przechodziło na inne zmysły. Potem był narastający ból w klatce piersiowej, a kiedy stał się już nie do zniesienia a światło zaczęło przygasać przypomniał sobie jak się oddychało i rozpaczliwie wciągnął haust powietrza. Było lodowate, ale też orzeźwiające. Uszy wypełnił mu szum i dudniący hałas (bum…bum…). Następnie poczuł zimno. Usiadł opierając się o zimną ścianę i szczelnie owinął okryciem. Oślepiająca biel powoli zaczęła ustępować i jego oczy zaczęły dostrzegać szczegóły otoczenia. Najbardziej dominującym z nich okazała się postać smoka. Właściwie to był jedyny szczegół, bo poza smokiem nic innego już nie w lej lodowej jaskini się nie mieściło.
- No, tym razem to się nie popisałeś – Smok zrezygnował z kurtuazyjnych wstępów przechodząc od razu do marudzenia – żeby tak umrzeć w środku misji? I to nie jakiejś tam byle jakiej, od Króla czy innego dwunożnego, ale od nas. To było bardzo, bardzo nieodpowiedzialne. Losy świata się tu ważą, ale nie, nieważne, bo szanowny pan Kategart postanawia sobie odpuścić i umrzeć, w środku opowieści, pozostawiając zerwane nici losu i ogólnie niezły burdel – smok wyraźnie się nakręcał, jego głos nabierał coraz bardziej dudniących tonów a z nozdrzy zaczęły ulatniać smużki dymu
- To my, przekraczając granice prawdopodobieństwa – czy Ty w ogóle masz pojęcie ile nas to kosztowało? – przemycamy do Uniwersum JAJO, jedyne w swoim rodzaju, a Ty, ty…. -tu smok musiał nabrać oddechu – TY SOBIE UMIERASZ!!!
Jaskinia zadrżała a kryształki lodu zaczęły odpadać z sufitu. To trochę orzeźwiło zatrzeciewionego stwora, który przymknął oczy i starał się uspokoić. Wyglądał jakby liczył do dziesięciu.
-… - postanowił odpowiedzieć Kategart, ale głos uwiązł mu w gardle
- Teraz mówię ja – zareagował na te wysiłki smok unosząc pazur niby profesor na wykładzie – nie chcę słyszeć żadnych żałosnych argumentów. Sprawa wygląda tak, masz zadanie i ma być ono doprowadzone do końca, żadnych więcej numerów, masz tego nie sp.. – wzdrygnął się – to znaczy, nie zepsuj tego znowu, dobrze? – jego głos przybrał błagalne tony
-…- spróbował znów Kategart
- Jeszcze nie skończyłem – przerwał te wysiłki smok – trochę Cię naprawiliśmy, nie będziesz już więcej staruchem, przynajmniej na razie. Dodaliśmy trochę smoczego wigoru , bo sprowadzanie tu wciąż Twojej du… - znów się wzdrygnął i dokończył wznosząc świętoszkowato oczy ku górze – Twojej duszy z zaświatów, jest nudne
Zbliżył łeb i przyjrzał się dokładnie człowiekowi który trząsł się z zimna pod ścianą
- Ano tak, jeszcze to – zahaczył pazurem o nędzną opończę w której kulił się Kategart. Iskierki magii przeskoczyły na materiał naprawiając rozdarcia, likwidując przebarwienia i nasączając mocą – nie możesz przecież wyglądać jak sierota jakaś
Jeszcze raz rzucił okiem na swoje dzieło i sapnął z zadowoleniem
- No, to do roboty – rzekł znów wznosząc pazur w dyrektorskim geście i bezgłośnie zniknął.
Oszołomiony Kategart rozejrzał się po nagle przestronnej jaskini i dojrzał wypchaną sakwę. Z nadzieją do niej podszedł, bo jego młody organizm już domagał się posiłku.
Jednak w sakwie było tylko jedno olbrzymie jajko, do tego pokryte łuskami, co nie bardzo zachęcało do konsumpcji. Co więcej – ze środka dobiegały odgłosy jakby ktoś bardzo chciał się z niego wydostać… |
Autor: Zielonooka  | 2021-07-18 11:46:00 | 124573 | Między drzewami Palmowego Gaju przemykała pochylona postać.
Późna pora i czarny kaptur skrywały tożsamość mężczyzny.
Dotykając stopami ciepłego piasku pustyni, rozejrzał się dookoła, w pobliżu nie było żywego ducha.
Mężczyzna nabrał powierza w płuca, zacisnął pieści i szepnął - teraz albo nigdy- po czym ruszył galopem do znajdującego się w mieście Seraju.
Konkurencja, którą przy każdych wyborach robił Atos, była nie do zniesienia…
Mężczyzna wypił spory luk orogrodzianki… Mocna wódka dodała pewności siebie- to ja, ja jestem nadzieją islamu.
- Witam rywala- matowy głos dochodził tuż zza pleców.
Mężczyzna znieruchomiał , po czym wolno odwrócił głowę . Ciemne oczy z ciekawością wpatrywały się w niego, szeroki uśmiech rozjaśniał twarz przybysza .
- Maugis?! - wykrzyknął, po czym zniknął w gęstniejącym mroku miasta. |
Autor: Miss Wacha  | 2021-10-12 16:57:14 | 126293 | Nadchodził wieczór, a jak wiadomo, wieczory są po to aby rozmyślać.
Siedziała pod murami klasztoru, popijając piwo, odziana w mnisią szatę, która drapała ją niemiłosiernie w zadek. Chyba ten orgrodzki len nie jest taki cudowny, jak zachwalał handlarz.
Przez głowę przeszła jej myśl,że czas najwyższy oddać rurzową do naprawy, żeby totalnie nie zardzewiała. I zbroja, i właścicielka. Znowu zbrojmistrz zedrze z niej ostatnie talary. Dobrze,że miała schowane kilka monet na czarną godzinę-akurat na naprawy i jakiś trunek osładzający podróż. Była kapłanem już całe wieki, widziała radość na ślubach i smutek przy rozwodach. Jednak kiedyś wszystko się kończy,a w głębi duszy rodziła się myśl, że takie życie po pewnym czasie może się znudzić. Zamknęła oczy i przypomniała sobie,że pod łóżkiem czekał schowany topór. Łaknący krwi.
Wydawało jej się,że odzyska w Klasztorze spokój i harmonię. Że wszystkie myśli o bitkach pójdą w zapomnienie. Natury jednak nie da się oszukać...
Może to czas aby naostrzyć broń i wypuścić słonia z zagrody. Może to czas zmian i nadchodzących przygód?
Jeszcze raz spojrzała na górskie szczyty. Tak, wszystko co dobre kiedyś się kończy.
***
Opuszczając Góry Orle cieszyła się,że w końcu zobaczy ludzi i to takich, którzy mają w sobie więcej życia niż medytujący w zamknięciu.
Co prawda źle nie karmili, ale bolały ją wszystkie kości od tego bezruchu. Przyjęło się,że Klasztor to miejsce ascetyczne. Może z zewnątrz, ale w środku...dania z każdego kontynentu, trunki z każdego zakątka świata. Kubki smakowe były rozpieszczone. Panował oczywiście zakaz rozmów, ale przynajmniej można było wynagrodzić to sobie boską ucztą w swojej celi. Będzie tęskniła za ośliną w sosie słodko-kwaśnym.
Otrząsnęła się ze wspomnień. Poprawiła kaptur i ruszyła w stronę bram Albionu. Doszły ją słuchy, że mieszkańcom uprzykrza życie stwór, który zadomowił się w pieczarach. Pomyślała, jak to dobrze,że można było słać listy. Dziękowała niebiosom za wścibską matkę i jej zamiłowanie do plotek. Żadna ciekawostka nie umknęła rodzicielce, a więc także i Miss.
C.d.n. |
Autor: Cień Paulusa  | 2021-10-23 00:10:22 | 126492 | ***
Powiedzieć, że pot lał się strumieniami, to jakby nic nie powiedzieć. Słońce paliło niemiłosiernie, bo czego innego spodziewać się można w południe na środku pustyni? Z drugiej strony każdy w miarę normalny rycerz o tej porze wyleguje się w oazie, popijając chłodne trunki i zajadając się soczystymi owocami. Jakby nie było, hodowcy bananów, daktyli, fig, ananasów i owoców cytrusowych nie mogli narzekać - ogrom słońca sprzyjał wzrostowi tych przysmaków, które teraz licznie zgromadzeni na pustyni leniwie przegryzali. W oddali widać było Cienia, który kolejny dzień szarżował za pustynnymi przestępcami. Niektórzy pukali sie w głowę, widząc jak wojownik w tym ukropie pojedynkuje się ze zbirami; inni patrzyli z podziwem, że kolejny dzień od świtu do zmierzchu ten biega i walczy, ściga i mierzy się z dziesiątkami, nie - raczej setkami przeciwników. Właśnie jęk przeszył ciszę pustyni - tym razem słoń padł ofiarą wojownika. Chwilę później Cień wjechał na swym dwugarbie do oazy, jednak zgromadzeni nie zaszczycili wojownika swym spojrzeniem. Cień zeskoczył z wielbłąda, i sięgnął do bukłaka, aby wychylić trochę wody. Nie odmawiał alkoholu, ale wiedział, że ten najlepszy jest dopiero pod wieczór, kiedy słońce zajdzie pod horyzontm, niebo usłane będzie gwiazdami, a na ognisku skwierczeć będzie pieczone mięsiwo. W skwarze dnia każdy kolejny dzban wina spowolniłby jego ruchy, aż w pewnej chwili czyniąc niemożliwym walkę z pustynnymi przestępcami.
- Szejk Am-Al zgładzony, karawany mogą ruszyć w dalszą podróż - rzucił do zgromadzonych kupców. Szejk znany był ze swojego zamiłowania do wszelakich błyskotek, toteż kupcy lękali sie tego przestępcy. W najmniej oczekiwanym momencie, jakby spod piasku wyskakiwał Szejk Am-Al, wraz ze swoją zgrają, grabiąc i obijając nieszczęsnych handlarzy, którzy mieli pecha na niego trafić. Część kupców brała najemników do obrony; jednak grom z nich ryzykowała wędrówkę bez wsparcia orężem, wszak talar niewydany jest talarem zarobionym. Po słowach Cienia niewiele się zmieniło - żaden ze zgromadzonych kupców nie ruszył przez góry do Albionu. Wojownik otarł pot z człowa, zdjął z głowy chustę i zmierzwił swoje czarne włosy. Ubrany był skąpo - na głowie okutana chusta, odziany był jedynie w mocno już sfatygowane spodnie, na których odznaczała się mieszanina krwi, potu i pyłu. Stopy chronione były jedynie przez onuce, zapewniające brak jakiejkolwiek obrony w walce. Ich zadaniem było zapewnić wojownikowi zręczne skakanie po rozgrzanym piasku. Cień podszedł do sadzawki w oazie, wypełnił wodą bukłaki które miał, i usiadł pod palmą. Z podróżnego worka wyjął suszoną oślinę oraz parę daktyli - to miał być cały jego popołudniowy posiłek. Siedzący w pewnym oddaleniu od niego kupcy spojrzeli się z grymasem na przysmaki, którymi raczył się Cień. Przed nimi na paterach leżały na górach dziesiątki świeżych owoców, kawałek dalej na ogniskach służba piekła przeróżne mięsa - ptasie, wołowe, z dziczyzny, zdarzały się też pieczone węże, jaszczurki i nawet ryby. Przy tych smakołykach posiłek Cienia wyglądał jak odpadki z uczty. Wojownik spojrzał na zgromadzonych, doskonale ich rozumiejąc. Ich życiem rządziły inne zasady niż jego. Podczas gdy oni leżeli, ich towary porozstawiane na straganach niemalże same na siebie zarabiały. Z drugiej strony w licznych manufakturach rzemieślnicy na ich zamówienie wytwarzali kolejne towary, które na następny dzień mają znowu wylądować na bazarze... I tak kupieckie koło się zamyka. Co chwila do oazy przybiegał goniec, informując o sprzedaży tego, czy kupnie tamtego po okazyjnych cenach, tak że panował tutaj nawet spory ruch. Wojownik z kolei na swój byt musiał zapracować w zupełnie inny sposób. Dlatego też każdego dnia o świcie ruszał poza mur miasta, aby na pustyni cały dzień ganiać. Wieczorem, kiedy kupcy przenosili się z oazy do tawern, on kładł się z bolącymi mięśniami i krwawiącymi ranami do snu. Nie było sensu zajmować się nimi zbytnio, wszak rano zostaną po nich tylko strupy. Ale zupełnie nie przeszkadzało to wojownikowi. Choć wielu mogłoby tego nie zrozumieć, on... to lubił. Mimo ogromnego zmęczenia kładł się spać zadowolony - wszak kolejny cały dzień spędził na zbieraniu doświadczenia w walce, co przybliżalo go do upragnionego celu - osignięcia poziomu, który okaże się wystarczająco godnym, by rozpocząć szkolenie w Eremie Włodzimierza. Jednak do tego droga wciąż długa, wyboista i pełna zakamarków... Z tych przemyśleń wyrwał go gromki okrzyk.
- Salam alejkum Cieniu, czyli prawdę li gadają, żeś postradał zmysły i w południe na pustyni biegasz? - To kupiec Karim wszedł do oazy.
- Al salam, Karim. Tak witasz starego przyjaciela? Żem zmysły postradał?
- A bo to i normalne, coby w taki ukrop za słoniami ganiać? Nie lepiej wieczorem? Lub o świtaniu? - uśmiechnął sie kupiec.
- Karim, wieczorem to ja idę do magazynów realizować listy kupieckie, a rano idę do magazynu zbierać zamówienia kupców. Poza tym - przyznaj szczerze, pachołków do kopalni po ropę to kiedy wysyłasz? Wieczorem? O patrz, to nie twoi ludzie wychodzą z kopalni z baryłkami ropy? - Cień wskazał palcem na oddaloną kopalnię, skąd właśnie wyszła grupa kopaczy targając ropę w kierunku miasta.
- Yyy, póki im płacę, moja wola kiedy mają kopać. Zresztą - sam wiesz - Feniks nie daje wyboru, kto wie, może za chwilę niecnota sfrunie tutaj i znowu na parę dni będzie przestój w produkcji. Trzeba kuć żelazo póki gorące, lub bliżej prawdy - ropę, póki Feniksa nie ma! - zaśmiał się ze swojego porównania.
- Widzisz, więc oni kują w kopalni, a ja z rzezimieszkami na rozstajach pustynnych się mierzę. Że też to tałatajstwo się nie wyniesie na drugą stronę gór, tylko tutaj straszy i rabuje. Chociaż - podrapał sie w głowę Cień - gdyby ich tu nie było, nie miałbym za kim ganiać!
- O to to. Zaczynasz gadać z rozumem, widać że w tym słońcu trzeba ci czasem cienia!
- Nie igraj z cieniem, Karim, bo to niebezpieczne! - teraz zaśmiał się wojownik, i dał kuksańca kupcowi. - No, to mów co cię tam do oazy przywiało.
- A bo to odpocząć nie można? Sam widzisz, że czasy spokojniejsze nastały. Sułtanka zaufanie zdobyła, ludziom pomaga, to i uśmiech na ulicach zapanował. Myślisz że tak już się ostanie?
- Nie wiem, były sułtan próbował stawać w szranki wyborcze, bezskutecznie jednak. Ale dobrze, że ludzie uśmiechnięci. Karim, co ci powiem, to jedno jest najważniejsze właśnie - radość wśród ludzi. Żaden tam talar, złoto, czy inne używki.
- E tam, głupoty znowu zaczynasz gadać. Dobrze być zadowolonym, ale lepiej z pełnym trzosem niż z dziurawymi galotami - wskazał na spodnie Cienia.
- Typowy kupiec z ciebie. Dlatego domostwo niemałe masz, słyszałem że własną oazę w ogrodzie planujesz urządzić. Spróbuj mi tylko podnieść ceny oliwy, to porozmawiamy po mojemu!
- Nie bojaj, Cieniu, dla ciebie to i zniżki są specjalne. A właśnie, więc ja jestem i radosny, i z pełnym brzuchem i trzosem. Spróbowałbyś takiego życia, to nie wróciłbyś do biegania po pustyni.
- Co ja ci poradzę, jak mi się to własnie widzi. Ty lubisz wracać do domu swojego, zjeść gorący i obfity posiłek, a ja najbardziej pod gwiazdami ułożyć się, oprzeć głowę o dwugarba, i tak zasypiać. Takie myśli mnie nachodzą, że na starość, jak już siły w ręce topora trzymać mieć nie będę miał, to do dżungli się udam, aby tam astronomii fachu się wyuczyć. I patrzać w owe gwiazdy, co też one dla nas kryją...
- A mnie nachodzą myśli, że prędzej oddasz ducha w jakiś pieczarach czy katakumbach, zagryziony przez jakie bestie, ot co. No, chyba że do żeniaczki cię najdzie, białogłowę znajdziesz, narobisz bachorów i będziesz jedynie pieluchy zmieniał, ha ha ha ha! Oj - kupiec dostał w głowę pustym bukłakiem. - Nie można nawet pomarzyć, co Cieniu?
- Spokojna twoja rozchochrana, jak mnie takie pomysły najdą, to ci dam znać. Ba, sam zaproszenie przyniosę, a prawo kawalerskiego wieczoru pozwolę ci uczynić!
- Uuu, Cieniu, jak ty takim słowem mówisz, to ja wracam do siebie wino ważyć, będziesz jednak musiał uważać, coby cię wybranka wciąż chciała, jak ci kawalerskie urządzę!
- Karim, po takich zapewnieniach to ja nie wiem czy będę w stanie słowa przysięgi powiedzieć!
- Już to widzę, jak stoisz i bełkoczesz: "Gjaaa... uuuuueeeee.. Ciehhhhhhńńń, znaszyyyy sieee... hik! biohhhhheeeeee cieeeeee... hik!" - Kupiec wstał i zataczając się zaczął udawać pijanego Cienia.
- Całkiem nieźle ci to wychodzi!
- A bo to raz w takim stanie cię widziałem? A, co tam - wpadnij dziś po zachodzie, jak już tutaj się wybiegasz, tylko o łaźnię zachacz pierwiej. Zjemy co dobrego, i wina popróbujemy, może sam będziesz tak mówił!
- A wiesz Karim - z przyjemnością. A teraz wybacz - Cień wstał, okutał sobie głowę chustą, przemył twarz i ręce resztkami wody z bukłaka, i wsiadł na wielbłąda - czas mi wracać na polowanie. Ktoś wam te listy kupieckie z magazynów realizować musi. Jakbyś miał kogo chętnego na jad i skóry, to odsyłaj do mnie! - Cień krzyknął na odchodne do kupca.
- Jasne, tymczasem do wieczora! - odmachał mu kupiec, i ruszył w kierunku grupy kupców przy jednym z ognisk.
Cień powoli wyjechał z oazy. Spojrzał na swe spracowane ręce, ujął w nie topór i ruszył przed siebie, wprost w skwar, pył i krew. Myśli jego jednak powędrowały ku ruinom dworku, który przez setki laty zamieszkiwał jego pradziad... |
Autor: Klingon Ellosa  | 2021-10-26 11:43:53 | 126560 | Z cyklu "Orgrodziańskie mądrości życiowe. Krótkie, Niedokończone Historie z Przesłaniem".
Buntownik, po porannej higienie opuścił Dom Rybaka i rozradowany wszedł do Osady Orgrod.
W wiosce nie było dużego ruchu. Kilku tragarzy wystawiało swoje towary na bazarze,
a po drodze przechadzała się Caryca i bliżej nieokreślona Sprawiedliwość (CiS).
- Wróciłem! - zakrzyknął uradowany do handlarzy, jednak ci nawet nie podnieśli ku niemu swoich oczu.
- Wróciłem, wróciłem, wróciłem! - wręcz zaczął tańczyć dookoła Kremla błagając wzrokiem,żeby ktokolwiek go przyuważył. Na daremno.
- Wróciłem! - zakrzyknął do rycerza walczącego na Placu Walk.
I kiedy już dobiegał do Cerkwi, żeby zakrzyknąć do Popa, nagle pod wpływem szoku,
jaki u niego spowodowało spadające jabłko z okolicznej brzozy, zakrzyknął:
- Podstawowy błąd, jaki popełniamy jako ludzkość to przyjęcie założenia, że kogoś obchodzimy.
- Na glebę! - wrzasnęło do niego powietrze, przygniatając go swoim ciężarem. - Gleba mówię!
Buntownik spadając, wykręcał głowę to w lewo, to w prawo usiłując dojrzeć cokolwiek,
jednak nie był w stanie dojrzeć niczego prócz powietrza.
- Cudzoziemcu, - zakrzyknęło powietrze - a ładnie to tak biegać za czarnolistowcem dookoła Orgrodu?!
- To, to-język mu się zaczął plątać - to jakaś po-pomyłka! Z rybaka wyszedłem!
- Proszę, proszę - zaśmiał się szyderczo oprawca - Pan myśli, że ruski to głupi, tak? - Buntownik poczuł jak na jego prawej ręce zamyka się kajdan. Odruchowo wywinął lewą rękę od siebie - Toż to przypadek, że arcyłotr już w pełni uzbrojony...
- Ale ja sam dookoła miasta biegam - zakrzyknął przerażony Buntownik - SAM! Nie ma nikogo. Proszę mnie zostawić...
- Ta, sam... a bandyta zaraz za tobą, kanalio. - żachnęło się powietrze, odwijając mu drugą rękę - Ty zamieszanie robisz, on okrada i nie na mule!- wykrzyknął jednocześnie obracając Buntownika twarzą do siebie.
Złapał go za lnianą koszulę na wysokości piersi - razem z tobą bydlaku skończony z Portu naszego wchodzi i do swoich praktyk - przyciągnął do siebie, jakby chciał całą złość przelać na niego. - kradzieży i obijania wraca. Przyznaj się! -
krzyknął - ryby mu w worki pakowałeś?!
- Zawodu się uczyłem, przysięgam! - głos drżał Buntownikowi - mistrza wbijam, t-to jakieś nieporozumienie. Rybak potwierdzi!
- Rybak pewnie też w spisku - drużynnik splunął na ziemię z pogardą - wstyd na rybaka się powoływać współpracując tuż pod nosem. | [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] |